POLSKI KOŚCIÓŁ PRAWOSŁAWNY W OKRESIE MIEDZYWOJENNYM. Konflikty wewnetrzne

AUTOR - MACIEJ STRĄCZYŃSKI

Wyznanie prawosławne było obecne w Polsce zawsze. W Rzeczypospolitej Obojga Narodów, której granice sięgnęły daleko na wschód, było powszechne, a bardzo wielu zasłużonych dla Polski było tego wyznania. W szczególności dotyczyło to Rusinów, czyli dzisiejszych Ukraińców. Wiele znanych rodów szlacheckiej było prawosławnych, choćby Chodkiewiczowie (pierwszy wywodzący się z tej rodziny hetman, Grzegorz czyli Hrehory Chodkiewicz, posługiwał się niemal wyłącznie językiem rusińskim), czy Wiśniowieccy – słynny Jeremi urodził się jako prawosławny, sam przeszedł na katolicyzm, co po latach otworzyło jego synowi, Michałowi Korybutowi, drogę do tronu. 

Pod zaborem rosyjskim prawosławni znaleźli się w szczególnej sytuacji. Prawosławie było religią zaborcy. Już w okresie rozbiorów „obrona prześladowanych prawosławnych” była pretekstem do rosyjskiej interwencji. Po rozbiorach Rosjanie często wymuszali przejście na prawosławie. Dotyczyło to zwłaszcza unitów, katolików wschodniego obrządku. Rosjanie budowali w Polsce cerkwie, przerabiali na nie kościoły i narzucali swoje wyznanie, zatem katolicyzm stał się religią patriotów. 

Gdy Polska odzyskała niepodległość, sytuacja się odwróciła. Polska cerkiew wciąż podlegała Moskwie. Kościół prawosławny w Moskwie miał wtedy swoje problemy, szalała przecież komunistyczna rewolucja. Moskiewski patriarcha Tichon (do 1917 r. biskup Wilna) był pod ścisłą obserwacją władz sowieckich, a ci z biskupów, którzy wyjechali z Rosji, organizowali kościół emigracyjny. Gdy struktura rosyjskiego prawosławia chwiała się, trudno było oczekiwać od Tichona aprobaty dla odłączenia od niego również polskiej cerkwi. A ta tendencja w odrodzonej Polsce była oczywista – kościół podległy Moskwie był nie do przyjęcia dla Polaków.

W okresie wojny polsko-bolszewickiej temat kościoła prawosławnego był oczywiście z wojną związany, cerkiew moskiewska była cerkwią wroga. Problemem był też fakt, że żaden prawosławny biskup nie był Polakiem: prawosławie nie miało głowy kościoła w rodzaju papieża, a o powołaniu biskupów w Rosji, tym samym dla Polski, decydował patriarchat moskiewski. Prawosławie w Rzeczypospolitej było jednak religią drugą po katolickiej, a w województwach nowogrodzkim, poleskim i wołyńskim prawosławni stanowili większość. W 1920 r. władze zezwoliły więc biskupowi białostockiemu Włodzimierzowi (właściwe nazwisko Wiaczesław Tichonickij, zgodnie z prawosławnym obyczajem jako biskup używał wyłącznie imienia sakralnego) na czasowe kierowanie diecezją chełmsko-warszawską. Włodzimierz jako Rosjanin nie chciał jednak słyszeć o niezależności polskiego kościoła. Polskie władze zaczęły więc szukać innego partnera w gronie prawosławnego episkopatu.

I znalazły. Był to Ukrainiec, arcybiskup Jerzy (Hrehory Jaroszewski). Przed rewolucją był arcybiskupem Mińska. Pobyt w komunistycznej Rosji mu się nie uśmiechał, planował emigrację i pracę teologiczną w akademii polegającej cerkwi konstantynopolitańskiej. Podczas wojny domowej działał na obszarze Ukrainy, m.in. w Charkowie, skąd uszedł przed bolszewikami aż do Włoch. Władze polskie zaprosiły go do kraju, widząc w nim kandydata na głowę polskiego kościoła prawosławnego: prawdziwy arcybiskup, Ukrainiec, a nie Rosjanin, znający język polski, w dodatku nominalny biskup Mińska, a diecezja mińsko-turowska znalazła się częściowo w granicach odrodzonej Rzeczypospolitej. W sierpniu 1920 r. Jerzy przybył do Polski i objął faktycznie diecezję chełmsko-warszawską: Włodzimierz pozostał biskupem białostockim i dodatkowo grodzieńskim. Jerzy podjął rzeczową współpracę z ministrem wyznań religijnych i oświecenia publicznego, którym był późniejszy Marszałek Sejmu Maciej Rataj. Przyjął polskie obywatelstwo i oświadczył, że podejmie starania o autokefalię, czyli niezależność polskiego kościoła prawosławnego. Znalazł też dalszych chętnych do współdziałania wśród biskupów. Byli to Dionizy (Konstantyn Waledyński), biskup krzemieniecki i Pantelejmon (Paweł Rożnowski), biskup piński. Obaj byli Rosjanami, ale znaleźli się wraz ze swymi diecezjami w granicach Polski. Wspólnie wystosowali oświadczenie, że poświęcą się pracy na rzecz autokefalii polskiego kościoła prawosławnego. 16 września 1921 r. uznali wyższego godnością Jerzego za swego arcybiskupa.

arcybiskup Jerzy Jaroszewski

W październiku 1921 r. Jerzy zwołał więc synod działających na terenie Polski biskupów prawosławnych. Zwoływał go do ławry w Poczajowie, w diecezji krzemienieckiej. Biskupów było pięciu: on sam, Dionizy, Pantelejmon, Włodzimierz oraz Eleuteriusz (Dmitrij Bogojawlenskij), arcybiskup wileński. Dwaj ostatni jednak sprzeciwiali się polskiej autokefalii, nie uznawali Jerzego i nie przybyli. Jerzy podjął więc rozmowy z patriarchą moskiewskim Tichonem. Tichon, z trudem unikający aresztowania w sowieckiej Rosji, zajmował wykrętne stanowisko co do samodzielności kościoła polskiego – wywodził, że do uznania autokefalii potrzebny jest rosyjski synod biskupi, a tego nie da się zwołać. Potwierdził jednak nominację Jerzego na arcybiskupa metropolitę Rzeczypospolitej, jako że nominowany wcześniej na biskupa warszawskiego Serafin (Leonid Cziczagow) nie objął urzędu z braku polskiego obywatelstwa, a potem uwięzili go komuniści. Jerzy stał się więc oficjalnie głową polskiego prawosławia. Włodzimierz to uznał, natomiast Eleuteriusz bojkotował Jerzego, udając podczas czynności liturgicznych, że arcybiskup nie istnieje (nie wymieniał jego imienia). Tymczasem wbrew słowom Tichona, synod biskupów rosyjskich działał i przysłał polskiemu ministrowi wyznań religijnych i oświecenia publicznego własny projekt przepisów dotyczących polskich współwyznawców. Jaki? Wiadomo, jaki: polski kościół miał w całości podlegać Moskwie.

Jerzy uzgodnił więc z ministrem wyznań, wówczas już Antonim Ponikowskim, dokument o nazwie „Tymczasowe przepisy o stosunku rządu do kościoła prawosławnego”. Regulował on czasowo zasady działania kościoła prawosławnego w Polsce. Ustanawiał polski synod biskupi naczelną władzą, wprowadzał język polski do liturgii (z prawem nauczania religii w językach mniejszości), ustanawiał konsystorze duchowne, ale pozwalał władzom państwowym na pewne ingerencje. Dokument był wątpliwy, balansował na granicy prawa, ingerował w prawo kanoniczne, miał nieokreśloną rangę uzgodnień władzy z kościołem (nie był ustawą, był zarządzeniem ministra), ale minister Ponikowski i arcybiskup Jerzy zdawali sobie sprawę, że kościół prawosławny w Polsce ma z jednej strony wielu wyznawców, z drugiej jednak nosi znamię wyznania zaborcy i niedawnego wroga z wojny, co nie może pozostać bez wpływu na jego pozycję. Biskup Dionizy zaaprobował dokument. Odrzucił go natomiast Pantelejmon, a następnie Włodzimierz. 

Wskutek odrzucenia dokumentu Pantelejmon został usunięty z biskupstwa i powrócił do Rosji. Włodzimierz podpisał więc dokument i pozostał biskupem białostockim i grodzieńskim. Jednak nadal obaj z wileńskim Eleuteriuszem sprzeciwiali się samodzielności polskiego kościoła. Na kolejnym synodzie, w maju 1922 r., zażądali, aby synod mógł podejmować decyzje tylko jednogłośnie. Nie przeforsowali tego „prawa weta” i wyjechali. Jerzy i Dionizy zostali we dwóch i podjęli rezolucję, że odtąd działają niezależnie od Moskwy. Na następnych obradach, miesiąc później, Eleuteriusz i Włodzimierz nie pojawili się „ze względu na zły stan zdrowia”, ale do Jerzego i Dionizego dołączył świeżo wyświęcony przez Jerzego na biskupa lubelskiego Aleksander (Nikołaj Inoziemcow), bliski współpracownik Jerzego, który wraz z nim przybył do Polski. Eleuteriusz i Włodzimierz natomiast spotykali się we dwóch i negowali decyzje konkurentów. 

Patriarcha Tichon nadal odwracał kota ogonem, twierdząc, że nie ma jak zwołać synodu biskupów rosyjskich, a nadto powoływał się na fakt, iż wyznawcami prawosławia w Polsce nie są zazwyczaj Polacy, tylko mniejszości narodowe, Ukraińcy i Białorusini. Pozornie nie stawiał sprawy na ostrzu noża, twierdząc, że autokefalia polska nie jest niemożliwa, tylko „chwilowo się nie da”. Jego gra na zwłokę została jednak negatywnie oceniona przez polskie władze i nie widziały one dalszej możliwości współpracy z Tichonem. Jerzy i idący z nim ramię w ramię Dionizy oraz Aleksander postanowili więc skierować swoje żądanie autokefalii prosto do cerkwi konstantynopolitańskiej. Chcieli skorzystać z argumentacji Tichona, że moskiewska cerkiew jest niezdolna do decydowania z powodu rewolucji i prześladowań.

6 września 1922 r. trzyosobowy synod złożył z urzędu arcybiskupa Eleuteriusza. Hierarcha został następnie spektakularnie, zaraz po nabożeństwie zatrzymany przez policję i internowany. Wywieziono go aż do Krakowa na Bielany. Była to jawna ingerencja władz w sprawy kościelne. Protesty prawosławnych posłów doprowadziły do uwolnienia Eleuteriusza. Na początku grudnia 1922 r. został zwolniony, ale wyjechał do Kowna, a więc na niepodległą Litwę i odtąd działał na jej obszarze, choć tytułował się nadal biskupem wileńskim. Natomiast biskup Włodzimierz kierował dwoma diecezjami, własną i grodzieńską, dążył więc do powołania odrębnego biskupa grodzieńskiego, którego osoba zmieniłaby układ sił w synodzie na korzyść przeciwników autokefalii. 

Włodzimierz zaproponował na biskupa grodzieńskiego archimandrytę Smaragda (Pawła Łatyszenkę), swego przyjaciela i współpracownika. Smaragd był wykładowcą seminarium w Chełmie, był w kościele prawosławnym znany jako wybitny teolog i zdolny administrator, cenił go wysoko patriarcha Tichon. Jak się łatwo domyślić, był zdecydowanym przeciwnikiem niezależności polskiego kościoła. Arcybiskup Jerzy zablokował więc jego nominację. Później poszedł dalej: suspendował Smaragda – zawiesił go w czynnościach kapłańskich – pod zarzutem długotrwałego przebywania poza własną eparchią, co było zarzutem nieco naciąganym, ale prawdziwym, gdyż Smaragd istotnie przez dłuższy czas przebywał u swego ojca. Jednak było oczywiste, że chodziło o stosunek Smaragda do polskiej autokefalii.

Już bez usuniętego Eleuteriusza i bez Włodzimierza, który bojkotował obrady, na początku stycznia 1923 r. odbył się kolejny synod. Ustalił swobodę wymowy ukraińskiej i białoruskiej w liturgii dla parafian, którzy używają tych języków. Włodzimierz został w końcu usunięty ze stolicy biskupiej i skierowany do klasztoru w Dermaniu. Czynnych biskupów pozostało trzech – sami zwolennicy autokefalii. 

8 stycznia 1923 r. Włodzimierz poddał się decyzji synodu i udał się do klasztoru, w towarzystwie Smaragda. Ten przez jakiś czas tam z nim przebywał, po czym pojechał do Warszawy. 8 lutego 1923 r. poprosił arcybiskupa Jerzego o przyjęcie. Dom arcybiskupa był strzeżony przez policję, ale wysoki rangą kapłan został oczywiście wpuszczony. Arcybiskup był zajęty, ale umówił się z archimandrytą na późniejsze godziny. Spotkali się więc wieczorem, około szóstej. Przez dwie godziny dyskutowali we dwóch, a Smaragd próbował wszelkimi argumentami przekonać Jerzego do rezygnacji z autokefalii polskiego kościoła. Nie wskórał nic. 

Nagle sekretarz arcybiskupa, ksiądz Jurij Sakowicz, usłyszał z gabinetu arcybiskupa odgłos strzałów z broni palnej. Wpadł do gabinetu. Jerzy konał! Smaragd stał nad nim z rewolwerem, z którego przed chwilą trzykrotnie wystrzelił, celując w głowę i zabijając arcybiskupa na miejscu. – To dla ciebie, kacie prawosławia! – wrzasnął, gdy ksiądz Sakowicz wbiegł do gabinetu. Nie próbował uciec, dał się ująć i sam zażądał wezwania policji.

Na miejsce natychmiast przybył sędzia śledczy i grupa wysokich oficerów policji, wśród nich słynny Ludwik Kurnatowski. Aresztowany Smaragd od razu oświadczył, że przyznaje się do zabójstwa, a zabił Jerzego, ponieważ ten skrzywdził go, suspendując na podstawie fałszywych ustaleń. Krzywdził też innych kapłanów, między innymi doprowadził do wydalenia dwóch z nich z Polski, usuwał biskupów. O sprawie autokefalii zabójca nie pisnął ani słowem. Pomijając motywy, opisał, jak do zbrodni doszło. Powiedział, że rewolwer kupił w styczniu z myślą o zabiciu Jerzego i w tym też celu nauczył się z niego strzelać. 

54 dni wcześniej, 16 grudnia 1922 r., Eligiusz Niewiadomski zastrzelił prezydenta Gabriela Narutowicza. Smaragd dokonał zbrodni osiem dni po egzekucji Niewiadomskiego i dwa dni po jego pogrzebie, który stał się demonstracją nacjonalistów. Oczywiste było, że archimandryta starał się naśladować fanatyczny czyn Niewiadomskiego, zbrodnia wydawała krwawe owoce. 11 lutego arcybiskup Jerzy został uroczyście pochowany w cerkwi na Woli w Warszawie, w obecności m.in. premiera Władysława Sikorskiego, z wojskowymi honorami. Tego samego dnia biskup Dionizy, który po śmierci Jerzego przejął czasowo kierowanie polskim kościołem prawosławnym, ekskomunikował zabójcę wobec jego niewątpliwej winy. Smaragd miał więc stanąć przed sądem jako Paweł Łatyszenko, osoba świecka.

Proces rozpoczął się 16 kwietnia 1923 r. Prokurator Michałowski postawił Łatyszence zarzut mordu na wysokim urzędniku państwowym, uznając arcybiskupa Jerzego, z pełnym szacunkiem dla kościoła prawosławnego, za funkcjonariusza Rzeczypospolitej. Uzasadniało to proces w trybie doraźnym. Bronili Łatyszenki wtedy czterej adwokaci, jeden Ukrainiec (zresztą poseł na Sejm) i trzej Polacy. Łatyszenko, znający biegle język polski, demonstracyjnie odmawiał posługiwania się nim na procesie. Sam przebieg zbrodni był znany. Istotne były motywy sprawcy i jego stan psychiczny. 

Łatyszenko zachowywał się jak Niewiadomski, żądając dla siebie kary śmierci. Obrońcy wywodzili, że przyczyną zbrodni były niewłaściwe stosunki w cerkwi – ani słowa o autokefalii! Sąd, ku zaskoczeniu obserwatorów, postanowił o przebadaniu oskarżonego przez biegłych psychiatrów i odstąpił od trybu doraźnego, co oznaczało prowadzenie procesu od początku.

Łatyszenkę zbadali więc psychiatrzy. Stwierdzili, że oskarżony jest w pełni władz umysłowych. W procesie w normalnym trybie przewodniczącym składu był Jan Kozakowski (sędzia, który głosował za skazaniem Eligiusza Niewiadomskiego na dożywocie), a oskarżał sam Kazimierz Rudnicki, prokurator naczelny. W toku tego procesu nie chowano już pod dywan kwestii autokefalii. Zeznawali świadkowie – w tym naczelnik departamentu wyznań ministerstwa Szałecki oraz prawosławny senator Wiaczesław Bogdanowicz – którzy wywodzili, że arcybiskup Jerzy dążył do autokefalii, a jego zabójca był wiernym stronnikiem biskupów, którzy się jej sprzeciwiali. Wcześniej, za czasów carskich, Smaragd był wrogo nastawiony do kościoła katolickiego, pełniąc posługę w ziemi chełmskiej. Współpracował blisko z biskupem Eulogiuszem (Wasilijem Gieorgijewskim), który w czasie wojny światowej zasłynął z nachalnego zmuszania ludności okupowanej przez Rosjan Galicji do przechodzenia na prawosławie. Arcybiskup Jerzy był zaś jego przeciwieństwem i zgadzał się zwracać katolikom kościoły, które niegdyś zajęli carscy urzędnicy, by przerobić je na cerkwie. 

To wszystko podkreślał w swoim wystąpieniu prokurator Kazimierz Rudnicki, ukazując zabójcę jako fanatyka religijnego i rosyjskiego nacjonalistę, który nie chciał się pogodzić z polskością kościoła prawosławnego. Dwaj adwokaci broniący Łatyszenki w tym procesie działali w różny sposób. Aleksander Babiański skupił się na sprawach kościoła prawosławnego, ukazując Łatyszenkę jako człowieka zdesperowanego nagannymi praktykami władz i arcybiskupa w stosunku do tego kościoła. Konkretniej argumentował znany wileński adwokat Tadeusz Wróblewski, który podważał prawne uznanie arcybiskupa za urzędnika państwowego, a czyn Łatyszenki określał jako afektywny i wywołany głębokim przekonaniem religijnym. 

Argumenty obrońców po części przekonały sąd. 27 września 1923 r. zapadł wyrok. Zbrodnię uznano za zabójstwo funkcjonariusza państwowego z powodu pełnienia przezeń obowiązków służbowych, ale wymierzono Łatyszence karę 12 lat ciężkiego więzienia, zatem jak na tego rodzaju zbrodnię, nie najsurowszą.

Paweł Łatyszenko odbył karę w całości w więzieniu na Mokotowie. Przeżył upokorzenie, gdy w listopadzie 1924 r. patriarchat Konstantynopola uznał autokefalię polskiego kościoła prawosławnego. Był to efekt starań zarówno arcybiskupa Dionizego (został on oczywiście następcą Jerzego), jak i polskich polityków. Zaoferowali oni patriarsze Konstantynopola finansowy dar, który między sobą nazwali po prostu okupem. Polski kościół prawosławny stał się więc niezależny, choć patriarchat moskiewski jako jedyny niezależności tej nie uznał, podobnie jak biskup Włodzimierz, którego w efekcie władze wydaliły z Polski. Łatyszenko zaś po zwolnieniu z więzienia wyjechał do Czechosłowacji i gdzieś przepadł.

Autokefalia utrzymała się do 1948 r., kiedy to komuniści usunęli i uwięzili arcybiskupa Dionizego, a kierowanie prawosławiem powierzyli hierarchom, którzy grzecznie poddali kościół Moskwie. Jej patriarcha „unieważnił” autokefalię, a radzieccy towarzysze przysłali do Polski nowego arcybiskupa, Rosjanina. Polski kościół prawosławny, kierowany przez właściwą osobę, ponownie uzyskał autokefalię. Teraz już słuszną, z łaski Moskwy. Jak wszystko w tamtych czasach. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

WŁADYSŁAW JAGIELLOŃCZYK (1456-1516) - król Czech i Węgier

Włodzimierz Wielki. Pogromca Lachów (Polaków) i budowniczy potęgi państwa ruskiego